Do Cancun pojechaliśmy na 10 dni. Rezerwując nasze wakacje myśleliśmy „ale jak to? Tyle kilometrów przejechać, żeby pobyć na miejscu tylko 10 dni?!” Wcześniej, wybierając się do krajów, gdzie lot trwał ponad 8 godzin, staraliśmy się tam spędzać minimum 3 tygodnie. Z Meksykiem było inaczej. Nawet hotel i transfer z lotniska mieliśmy ogarnięte wcześniej. Większość przybywających do Cancun turystów spędza swoje wakacje w dzielnicy Zona Hotelera. Zona Hotelera to obszar mieszczący ośrodki all inclusive, międzynarodowe restauracje, plaże z piaskiem delikatnym jak mąka, na których można się zrelaksować… o ile jakiś krokodyl nie zdecyduje się na relaks na tej samej plaży i o tej samej porze, co my. Wtedy raczej trudno nam będzie zachować stoicki spokój :). Po internecie krążą filmy turystów, którzy zostali zaskoczeni przez nietypowego plażowicza. My nie mieliśmy tej „przyjemności”. Bo wiecie, tam jest tak, że po jednej stronie ulicy są luksusowe hotele zbudowane wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego, a po drugiej, laguna z krokodylami. W znajdujących się w Zona Hotelera centrach handlowych można robić zakupy w markowych sklepach, a z wieży Cancún roztacza się widok na panoramę miasta. To taka tętniąca życiem dzielnica Cancun (przy okazji – wiecie, że „Cancun” w języku Majów oznacza „stado węży”? Mało zachęcająca nazwa turystycznej miejscowości, co?:)) Nasz hotel… nie znajdował się w Zona Hotelera, a w Downtown (Stare Miasto). Z jednej części miasta do drugiej można bez problemu dostać się autobusem R1 lub R2 za kilkanaście peso. Hotel, w którym zatrzymaliśmy się był niedaleko centrum handlowego Las Tiendas de Cancun. W sumie miał on wszystko, czego potrzebowaliśmy – basen, stół do bilarda, restaurację i mały ogródek. A jak wyszliśmy z hotelu, to widzieliśmy na ulicach prawdziwą meksykańską sielankę– restauracje w blaszakach, panie sprzedające quesadille, taco i tortille oraz bawiące się na chodnikach dzieci. I to wszystko było bardzo urokliwe. Bardzo nas fascynowało, to co prawdziwe i lokalne. My jesteśmy trochę takimi kotami – lubimy chodzić własnymi ścieżkami i włóczyć się bez celu. Raz tak właśnie przechadzaliśmy się kiedy podjechało do nas auto. Kierowca otworzył przyciemnianą szybę i powiedział „Nie idźcie w tą ulicę, tam jest bardzo niebezpiecznie”. Wybraliśmy spacer po innym fyrtlu. Dosyć ciekawie wyglądały też nasze wizyty w banku, gdzie chodziliśmy wymieniać pieniądze. Bank jak bank – wyróżniał się tym, że na jednej ze ścian wywieszone zostały zdjęcia rabusiów. Jedni rabusie mieli zdjęcia portretowe, inni jak wchodzą do banku z bronią w dłoni, a jeszcze inni, jak kierują tę broń w stronę kasjerki. Na lokalnej ludności ściana nie wywierała żadnego wrażenia. Nas lekko wprowadziła w osłupienie.
Wiemy, że gdybyśmy jeszcze raz pojechali na Jukatan, tym razem z Adasiem, to zdecydowalibyśmy się na hotel w Zona Hotelera w Cancun lub Playacar w Playa del Carmen. Po pierwsze – bo bezpieczeństwo stawiamy ponad wszystko. No i w Downtown chodniki są z dziurami i mają wysokie krawężni, a w Zona Hotelera wszystkie drogi chodniki są równe. W naszym hotelu przebywała jedna rodzina z dwuletnim dzieckiem, ale nie wyglądali raczej na takich, którzy rzeczywiście wypoczywali. Trochę się męczyli z wózkiem na ulicach i… brakiem windy w hotelu. Zdecydowanie infrastruktura nie była tam przyjazna rodzinom z dziećmi.